NOWY ROK NA COPACABANA

„Dzięki będę składał z serca Panu i Bogu mojemu
i wysławiać Twoje imię zawsze i na wieki.
Tyś mnie bowiem wydobył z samego dna otchłani
i okazałeś mi wielkie miłosierdzie Twoje”

Ps 86:12-13

Nadejście roku 2005 przywitałem w towarzystwie znajomych na plaży Copacabana w Rio de Janeiro, gdzie zgromadziło się około 2 milionów ludzi. Pierwszy dzień nowego roku spędziłem na zwiedzaniu tego pięknego miasta. Na plażę Copacabana wróciliśmy wieczorem, aby tym razem wykąpać się w Oceanie Atlantyckim. Znajomi stwierdzili, że fale są dla nich zbyt duże i że poczekają na mnie na plaży. Tak więc do wody poszedłem sam. Ponieważ bez okularów widzę bardzo słabo, poprosiłem, żeby usiedli z pobliżu czerwonego słupka, który mogłem rozpoznać z daleka.

Zdziwiło mnie, że przy takiej ładnej pogodzie i tak ciepłej wodzie nikt się nie kąpie, ale ponieważ lubię pływać, a chyba w jakimś stopniu także chciałem „zabłysnąć” przed znajomymi, bez wahania rzuciłem się na fale. Nigdy nie pływałem przy tak dużych falach tak, że nie byłem pewny jak będzie to wyglądać i nie miałem zamiaru odpływać zbyt daleko. Jednak pływanie pod fale okazało się nie tylko łatwe, ale także bardzo zabawne. Jedynym moim zmartwieniem były kąpielówki, gdyż czułem jak fale je szarpią, ale były dobrze zawiązane tak, więc płynąłem dalej.

Po kilku minutach płynięcia pomyślałem, że rozsądniej będzie wrócić do brzegu i ewentualnie wypłynąć ponownie. Wtedy zaczęły się problemy. Gdy płynąłem pod fale byłem w stanie odpowiednio się ustawić i zachować równowagę. Fale tylko przepływały po mnie i nie miałem żadnych problemów z utrzymaniem się na powierzchni. Jednak teraz fale napływały z tyłu. Mogłem tylko słyszeć ich szum, który przypominał mi łoskot nadjeżdżającego czołgu. Miałem wrażenie, że fale się wzmogły i zmieniły swoje oblicze. Do tej pory były zabawne teraz stały się niebezpieczne. Od razu zorientowałem się, że powrót będzie ciężki. Jednak nie podejrzewałem jak bardzo. Pierwszych kilka fal tylko zachwiało mną, jednak jedna z następnych dosłownie rzuciła mnie na samo dno. Nagle spadły na mnie olbrzymie ilości wody. Woda przygniotła mnie swoim niesamowitym ciężarem. Na dodatek musiały wytworzyć się jakieś wiry, ponieważ poczułem się jak w pralce. Ciało bardzo chaotycznie spadało w dół. Musiało to wyglądać jakbym robił jakieś dziwaczne saldo w wodzie. Nie byłem w stanie kontrolować swoich ruchów, byłem całkowicie pod władzą jakieś niewidzialnej siły, która przejęła ster. Nie miałem wyjścia jak poddać się tej sile. Na szczęście nie trwało to zbyt długo i wkrótce siła ta znikła. Odzyskałem panowanie nad swoim ciałem. Wokół było bardzo spokojnie. Nie było słychać szumu fal. Jakby akcja została wstrzymana, albo jakbym znalazł się nagle w innym miejscu. Nie mam pojęcia jak głęboko spadłem, ale wokół było całkiem ciemno. Nie mogłem nic widzieć.

Niewątpliwie była to tylko kwestia kilku, czy też kilkunastu sekund, ale przeszło przez moją głowę wiele myśli, uświadomiłem sobie różnorodne uczucia. Panująca wokół mnie ciemność wydawała mi się być ścianą. Odniosłem wrażenie, że ta ściana jest kresem mojej ziemskiej drogi. Chyba właśnie dlatego, jedną z pierwszych była myśli o śmierci. „Czyżby tak miał wyglądać koniec mojego życia?” Po raz pierwszy w życiu była to bardzo realna perspektywa. Uświadomienie sobie tej możliwości nie wzbudziło we mnie lęku, ale zaskoczenie. Byłem bardzo zaskoczony tym, że droga, która miała być jeszcze tak długa i urozmaicona, nagle dobiegła kresu. Jakby jej dalsza część po prostu znikła. Zaskoczenie połączyło się z uczuciem zawodu. Następnie odczułem złość na siebie samego, że ginę z własnej winy, z własnej głupoty. Jednak w tym momencie pomyślałem o tym, że jeżeli umrę to przecież spotkam Jezusa, ujrzę Go twarzą w twarz. I wtedy odczułem bardzo głęboką radość. Chyba ta myśl uświadomiła mi, że skoro skończyła się droga pozioma, to została jeszcze droga do góry, droga prowadząca ku Jezusowi. Zacząłem płynąć do góry, chyba nie po to, aby wypłynąć na powierzchnię, o której w tym momencie nie myślałem, ale aby wyjść na spotkanie Jezusowi. Przepełniająca mnie radość jakby się jeszcze wzmogła i dodawała mi siły, stała się wręcz euforią. Czułem się bardziej jakbym wzlatywał w górę niż wypływał na powierzchnię.

Wokół mnie było coraz jaśniej. Po wypłynięciu na powierzchnię zostałem ponownie zaatakowany przez następną falę. Na szczęście nie z taką siłą jak wcześniej. W konfrontacji z brutalną rzeczywistością radość znikła i zaczęła się walka o byt. Nie wiem ile razy ten cykl się powtórzył, ale wiem, że miałem tego dosyć i pomyślałem sobie, że żywioł jest rzeczywiście bezwzględny. A co najgorsze nie można go wyłączyć, jak na przykład grę komputerową. Z towarzysza zabawy fale przemieniły się w bezlitosnego i nieprzerwanie atakującego wroga.

Z całą pewnością nie była to najlepsza decyzja, ale instynktownie starałem się uciec przed nadchodzącymi falami. Próba ta była oczywiście bez najmniejszych szans powodzenia. Fale ciągle mnie doganiały i czułem jakby wyładowywały na mnie swoją złość. Przypominało to nieco zabawę w berka, z tą różnicą, że nie chodziło o zmianę ról z gonionego na goniącego, ale o zmiażdżenie dogonionego. Na przemian odczuwałem złość na te fale oraz lęk przed nimi. Gdy nadchodziły rozkładałem ręce, aby zwiększyć swoją powierzchnię i nie dać się wcisnąć pod wodę. Nie byłem pewny ile jeszcze razy uda mi się wyjść cało spod ciosów fal.

Gdy w końcu zobaczyłem brzeg ciągle oddalony o mniej więcej sto metrów, wydawało mi się, że to ciągle bardzo daleko i pomyślałem sobie, że może mi nie starczyć sił, aby dopłynąć. Pierwszy raz zapragnąłem pomocy, ale świadomy własnej winy, nie prosiłem o nią, pomyślałem tylko. „Jak dobrze by było, żeby mi ktoś pomógł”. Na prawdę pragnąłem pomocy, ale wcale na to nie liczyłem. Byłem przekonany, że sam będę musiał walczyć do końca, że mogę liczyć jedynie na moje własne siły. Chyba właśnie dlatego bardzo się zdziwiłem, że chwilę po uświadomieniu sobie tego pragnienia, zobaczyłem blisko mnie dwie postacie. Bardzo się ucieszyłem z ich obecności i krzyknąłem w ich kierunku sakramentalne „HELP”. Okazało się, że byli to ratownicy, którzy od pewnego czasu obserwowali moje zmagania i widzieli, że jestem w tarapatach. Chwyciłem się koła ratunkowego, które mi rzucił jeden z nich i razem z nimi dopłynąłem do brzegu. Do brzegu było znacznie bliżej niż mi się wydawało i jednocześnie najgorsze fale były już za mną. Może rzuciły się na mnie jeszcze dwa, lub trzy razy, ale dzięki kołu ratunkowemu i asyście ratowników już nie zdołały rzucić mnie na dno. Gdy było już płytko (kilka metrów od brzegu) ratownicy pokazali mi, ze mogę już stanąć. Gdy stanąłem na dnie zauważyłem jak bardzo jestem zmęczony. Malutka fala, która doszła do brzegu zwaliła mnie z nóg. Słaniając się doszedłem do miejsca, gdzie czekali na mnie znajomi. Dobrze, że ratownicy pokazali mi, gdzie oni czekają na mnie, bo byłem w całkowicie innym miejscu niż to sobie wyobrażałem. Potrzebowałem sporo czasu, aby znowu nabrać sił i być w stanie normalnie chodzić. Gdy się położyłem, uświadomiłem sobie także, że boli mnie tył głowy, jakby ktoś stuknął mnie z tyłu czymś twardym. Może był to skutek wysiłku, a może jakiegoś niedotlenienia, chociaż ani razu nie byłem świadomy braku powietrza.

Ciągle byłem zły na siebie za taką lekkomyślność, jednak dominowało uczucie wdzięczności wobec ratowników za pomoc, a przede wszystkim wobec Boga za to, że nie musiałem ponieść konsekwencji tej lekkomyślności i że darowana mi została nowa szansa. Uczucie to wzrosło jeszcze bardziej, gdy dowiedziałem się, że czerwony słupek, przy którym mieli czekać na mnie moi znajomi, był znakiem zakazującym kąpieli i informującym o niebezpieczeństwie tego miejsca. Ponoć miejsce było szczególnie niebezpieczne do pływania, gdyż spotykały się tutaj dwa prądy, dwa nurty fal, co tworzyło zawirowania. A co ciekawsze ratownik już skończył swój dyżur i wybierał się do domy. Gdybym wszedł do wody kilka minut później, koniec mojej przygody mógłby być inny.

Jednym wnioskiem z tego doświadczenia może być to, że po prostu trzeba czytać znaki ostrzegawcze i stosować się do nich, ale mi osobiście nasunęły się jeszcze inne refleksje. Jedna refleksja jest bardzo osobista. Oprócz tego, że dzięki temu doświadczeniu poznałem swoją głupotę, poznałem także swoją miłość do Jezusa oraz doświadczyłem moc tej miłości. Fakt, że w momencie, kiedy jak do tej pory najbardziej zbliżyłem się do śmierci, pomyślałem o Jezusie i cieszyłem się na myśl spotkania z Nim, ukazał mi, że moja miłość do Jezusa jest prawdziwa i głęboko we mnie zakorzeniona. Doświadczyłem także, że miłość do Jezusa jest realną siłą, która pomaga przezwyciężyć lęk przed śmiercią, daje moc potrzebną do walki w realnych trudnościach. Moje przekonanie, że nic nie jest w stanie odłączyć mnie od miłości Jezusa oraz, że w związku z tym nie muszę się niczego lękać, stało się jeszcze głębsze niż przedtem.

Kolejna refleksja jest natury bardziej ogólnej. Gdy w życiu spotykamy różnorodne przeszkody i jesteśmy zmuszani do walki o przetrwanie, to najprawdopodobniej niejednokrotnie odczuwamy, że jesteśmy samotni w tej walce, że rzeczywistość jest bezwzględna, że możemy, czy też nawet musimy liczyć jedynie na samych siebie. Jednak to nie jest prawda! Napotkane przez nas trudności mogą być rzeczywiście olbrzymie, możemy być zaatakowani przez bardzo brutalną i bezlitosną siłę, ale nigdy nie jesteśmy samotni, bez przerwy znajdujemy się pod czujnym okiem największego ze wszystkich ratowników. Ratowanie ludzi, to nie tylko zawód Boga, to Jego natura. Nie ograniczają Go godziny pracy. Dla ratowania nas jest gotowy poświęcić własne życie, a co więcej rzeczywiście poświęca je. Może nie uratuje nas w momencie, kiedy sobie tego zażyczymy, albo w sposób, jaki sobie wyobrażamy, ale możemy być pewni, że będzie czas i sposób najbardziej dla nas odpowiedni. Jeżeli się nie poddamy i będziemy robić wszystko, co w naszej mocy, to możemy być spokojni o resztę.

Uświadomiłem sobie także, że mój wyjazd do Japonii w wieku 21 lat, właściwie był takim rzuceniem się w nieznany ocean. Był także czas, że znajdowałem się na dnie i byłem przekonany, że to jest koniec, że jeśli nawet nie umrę, to na pewno załamię się psychicznie. Akceptacja takiej możliwości oraz rezygnacja z ratowania samego siebie w imię zawierzenia Jezusowi, była momentem „odbicia się od dna.” Nie zginąłem. A co więcej jestem przekonany, że to bolesne doświadczenie przyczyniło się do mojego wzrostu, do głębszego poznania Boga oraz mocniejszego zaufania.